Historia

Edukacja zawodowa dzieci głuchych — rozmowa z prof. Bogdanem Szczepankowskim

Jak wyglądała edukacja zawodowa dzieci głuchych w Polsce? Opowiada prof. Szczepankowski. Wywiad prowadzi oraz tłumaczy na język migowy Tomasz Smakowski.

Rozmowa z prof. Bogdanem Szczepankowskim, część 2

[Tomasz Smakowski]: — Panie profesorze, kolejne pytanie mam dotyczące edukacji dzieci. I chciałbym zapytać, jak Pan obserwuje od początku swojego interesowania się tematem edukacji dzieci w kierunku zawodowym, to znaczy czy dzieci niesłyszące mają perspektywy na to, żeby zaczynając szkołę czy udając się do szkoły – może średniej, wyższej – przez cały ciąg edukacji mieć zapewnionego tłumacza, osobę kompetentną do przekazywania wiedzy w języku migowym, czy nie? Jak to wyglądało z perspektywy czasu?

[prof. Bogdan Szczepankowski]: — No właśnie. Z perspektywy czasu to wyglądało tak, że pod koniec XIX wieku zabroniono w szkołach migać. Bo przedtem nauczyciele znali język migowy i go stosowali. A właśnie wtedy się odmieniło, bo był taki Kongres nauczycieli w Mediolanie, w 1880 roku – zresztą głównie nauczycieli włoskich i francuskich – gdzie postanowiono, że nie będzie języka migowego w szkołach, że będzie tylko metoda oralna. No i wobec tego taką rezolucję przyjęto. I na naszych ziemiach polskich – bo wtedy nie mieliśmy państwowości akurat – zostało to też przyjęte. I wycofano ze szkół język migowy, czysta metoda oralna. Nie było jeszcze wtedy właściwie kształcenia zawodowego w tym czasie, takiego formalnego.

Instytut Warszawski miał drukarnie założoną przez dyrektora Papuzińskiego w latach właśnie 70. XIX wieku i przyuczano niektórych zdolniejszy głuchych do pracy w charakterze zecerów. Wtedy jeszcze był ręczny skład, literki się układało w kasztach, i to się potem drukowało. Więc to było właściwie jeden zawód. A poza tym były takie warsztaty o różnych kierunkach, przy czym po ukończeniu szkoły podstawowej i tych warsztatów, które nie dawały żadnych uprawnień, ale po prostu przyuczały wstępnie, głuchych kierowano do majstrów w różnych zawodach, w charakterze terminatorów.

Nawet niedaleko instytutu na Książęcej uruchomiono taką burtę, gdzie ci absolwenci Instytutu i terminatorzy w różnych zawodach mieszkali. No i to trwało trzy, cztery lata. Jak udało się wyzwolić na czeladnika… O, przepraszam. Tu popełniłem błąd. Otóż wtedy jeszcze na czeladnika nie można było głuchego wyzwolić, ale można go było przyuczyć na tyle, że był takim pomocnikiem w warsztacie – jak czeladnik, tylko bez uprawnień. O to między innymi Polski Związek Towarzystw Głuchoniemych w okresie już międzywojennym, walczył z Ministerstwem Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego – bo tak się to ministerstwo nazywało – o to, żeby głusi mogli uzyskać uprawnienia kaletnicze. I to się udało w 1931 roku, i wtedy cała duża grupa tych wykształconych terminatorów zdawała egzaminy czeladnicze i uzyskiwała tytuł czeladników, ale to właściwie było takie kształcenie zawodowe bardzo niezorganizowane.

Pierwsza szkoła zawodowa powstała w 1937 roku w Warszawie, dziś to jest ośrodek na Łuckiej. Wtedy to było jeszcze w Instytucie Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży – pierwsza szkoła zawodowa. Następne dopiero zaczęły powstawać po wojnie. Bo PRL, jaki był, taki był, ale dbał o to, żeby ludzie mieli ekonomiczną samodzielność, żeby można było się utrzymać z jakiegoś zawodu. Już począwszy od 1946 roku, po wojnie, zaczęły powstawać szkoły zawodowe dla głuchych, w różnych miastach. W krótkim czasie było ich 6, potem 9, potem 12. To się zwiększało, ale zawody – właśnie, zawody były czysto rzemieślnicze. Takie zawody, których można było się nauczyć, obserwując i ćwicząc, bo nauczycielom nie było wolno migać. Bo nauczyciel nie mógł przekazać wiedzy fachowej inaczej, jak poprzez pokazanie, jak to robić. No to, czego można było się nauczyć? 

Edukacja zawodowa dzieci głuchych – rozmowa Tomasz Smakowskiego z prof. Bogdanem Szczepankowskim
prof. Bogdan Szczepankowski, Tomasz Smakowski

Zrozumienie w SJM-ie a w PJM-ie

— Miałem takie doświadczenie w życiu swoim, że w pewnej szkole dla dzieci niesłyszących, nauczycielki, które uczyły tych uczniów, poprosiły mnie o przeprowadzenie szkolenia z języka migowego, które miało dotyczyć polskiego języka migowego. Dlatego że pewnie czuły się niekomfortowo z tym, że nie do końca mogą się porozumieć z uczniami na tej samej płaszczyźnie. I w czasie tego szkolenia okazało się, że są pewne konsternacje dotyczące tego, dlaczego dzieci mówią dane słowa, dlaczego są różne sytuacje, które przytrafiają się tym nauczycielkom. I tak na przykład, jedna z nauczycielek zapytała, dlaczego może być tak, że w jej klasie wszystkich uczniów głowa boli. I pokazała, że: „Głowa boli” wszystkich tych uczniów. Więc mówię, że niemożliwe. Pytam, czy od dawna tak się dzieje? Mówi, że od początku, odkąd ma tę klasę na wychowanie. Tak wszystkie „Głowa boli”. I okazało się później w rozmowie, że to jest zawsze w okolicach klasówki, zawsze w okolicach omawiania jakiejś lektury. I trop nas naprowadził na to, że ona w Systemie Językowo-Migowym rozumiejąc, no faktycznie, mówi, że „Głowa” i „Ból”. Natomiast dzieci, używając polskiego języka migowego, wprost, w twarz mówiły jej, że: „Jakie to jest strasznie nudne”, mówiąc bardzo delikatnie i oględnie, i czy ona może już skończyć, ta nasza nauczycielka. I teraz pytanie: czy tacy nauczyciele, którzy znają System Językowo-Migowy, i którzy mają wiedzę, i chcą przekazać tę wiedzę, potrafią wykształcić dzieci niesłyszące? To, co Pan wspomniał o tym, że nie można było migać – ale czy System Językowo-Migowy pozwalał wykształcić na przykład zdolnych inżynierów?

— Im dziecko starsze, tym lepiej rozumiało System, dlatego, jeśli chodzi o szkołę średnią, to ja uważam, że nauczyciel, który posługuje się Systemem Językowo-Migowym, może nauczyć.

No ale szkoła podstawowa – tutaj jest problem. Jest problem polegający na tym, że właśnie zachodzi rozbieżność pomiędzy Systemem Językowo-Migowym a klasycznym językiem, którym posługują się dzieci. Zresztą bardzo często językiem bardzo kiepskim, bo uczą się go często dopiero, jak przyjdę do szkoły – od starszych dzieci, od tych, które miały głuchych rodziców. No i teraz jest ten problem, że nauczyciel w początkowych klasach szkoły podstawowej, a może w całej szkole podstawowej, powinien znać PJM. I to jest niestety problem, ponieważ ciągle tych kursów jest za mało. I ciągle tych nauczycieli, którzy to potrafią, jest za mało.

Ale powiem tak: w szkole, w której pracowałem na Łuckiej, w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym, gdzie jest szkoła średnia, szkoła zawodowa – już jest ten wyższy poziom. Ale miałem sporo nauczycieli bardzo ambitnych, którzy niezależnie od tego, że władali Systemem Językowo-Migowym, od dzieci próbowali przyswajać sobie polski język migowy. Niektórym to poszło bardzo dobrze. Ja nie będę wymieniał nazwisk, przeważnie to były panie, one – jeśli teraz mnie słuchają, to wiedzą, że o nich właśnie mówię. Serdecznie pozdrawiam. Ale to nie wszyscy. Nie wszyscy – nie dlatego, że może by nie chcieli, tylko że wśród nauczycieli też nie wszyscy mają trzycyfrowy iloraz. Nie wszyscy mają zdolności do języka migowego. To są umiejętności, jak się okazuje, inne; predyspozycje inne niż do nauki na przykład języków obcych. Ja znam przykłady osób, które nie mają talentu do języków obcych, a mają talent do języka migowego, i odwrotnie – nie mają talentu do języka migowego, a potrafią posługiwać się językami obcymi. To inne ośrodki w mózgu za to odpowiadają i w związku z tym, nie da się, niestety, na siłę wychować nauczyciela władającego PJM-em jak w swoim własnym językiem. To jest ten problem, którego do tej pory nie możemy pokonać.

Wykształcenie osób głuchych

— Ale chciałbym jeszcze powiedzieć o czymś innym – o dążeniu do wykształcenia średniego dla głuchych. To się zaczęło dosyć dawno, w 1959 roku – 60 lat. Stanisław Siła-Nowicki, wspominałem go już, były wówczas prezes Polskiego Związku Głuchych, pracownik Zarządu Głównego Polskiego Związku Głuchych, i zamiłowany pedagog, wówczas jeszcze amator, później skończył studia pedagogiczne, później zrobił doktorat z pedagogiki, ale wtedy był właściwie amatorem – zorganizował dla wybranych, a właściwie nie tyle wybranych, tylko dla tych, którzy bardzo chcieli i mieli predyspozycje, taki Punkt Konsultacyjny do szkoły średniej. Ci ludzie, było ich ośmioro, dziewięcioro chyba, znane postacie późniejszego życia – nie będziemy wymieniali nazwisk, ale oni wiedzą, o kim mówię, bo jeszcze żyją, nie wszyscy – ale wybrani spotykali się w szkole, była taka szkoła dla dorosłych analfabetów głuchych, na Jazdowie, tam, gdzie są te fińskie domki między sejmem a Muzeum Sztuki Nowoczesnej, i tam była taka szkoła i w tej szkole po południu były wolne sale, i właśnie tam się spotykaliśmy. Najpierw Siła-Nowicki, ale od 1960 roku już także i ja. Zaprosił mnie do współpracy. On uczył polskiego, historii, ja matematyki i fizyki – bo akurat to była moja specjalność wtedy. I doprowadziliśmy do matury 4 osoby. 4 osoby zdały maturę, to był rok chyba 1962, może 1963. W każdym razie coś tak. To była pierwsza próba – udana. Średnie wykształcenie dla Głuchych – prawdziwych. Dla głuchych, Głuchych. Przez duże „G”. To była pierwsza próba, ale oczywiście ona za sobą nic nie pociągnęła, bo pociągnąć nie mogła.

Wiele lat później, niewiele lat później – 10 lat później, w 1968 roku – ja wtedy właśnie pracowałem w Zarządzie Głównym Polskiego Związku Głuchych, zajmowałem się oświatą, organizowałem kursy języka migowego, ale także właśnie mieliśmy ten sam pomysł, żeby absolwenci szkół zasadniczych, zawodowych dla głuchych, którzy byli bardzo kiepsko wykształceni, z kiepską polszczyzną, często całkowicie głuchoniemi, żeby stworzyć im możliwość ukończenia szkoły średniej. Była taka możliwość we Wrocławiu, bo tam mieliśmy, to się nazywało: „Dom Głuchego”, dom własny na ul. Braniborskiej, w którym było coś w rodzaju takiego… internatu nie, może bursa – też to nie jest dobrze powiedziane. Hotel robotniczy – to najbardziej by pasowało. Ludzie, którzy przyjeżdżali do Wrocławia, załatwiano im tam pracę i mieszkali w tym domu przez kilka lat, dopóki się nie usamodzielnili całkowicie. Otóż tam postanowiliśmy zrobić takie coś; chętnych znalazło się 13 osób. To już było wystarczająco dużo, ale okazało się, że ich wiedza jest niewystarczająca, żeby rozpocząć pierwszą klasę szkoły średniej. Trzeba było zrobić coś, co nazwaliśmy „Kursem Wyrównawczym” – roczny kurs, polski i matematyka, przede wszystkim. Polski, polski, polski, polski, matematyka, matematyka – tego więcej, tego mniej. Ale chodziło o to, żeby wyrównać poziom i rzeczywiście, ci wszyscy to przeszli, i w 1968 roku zapisali się do techników trzech: takiego odzieżowego, trzy dziewczyny chyba, elektromechanicznego – i jeszcze jakiegoś, w tej chwili nie pamiętam – mechanicznego. Trzy kierunki. No i uczyli się, to były zaoczne, ale codziennie wieczorem wynajmowaliśmy nauczycieli, którzy tam przychodzili, przerabiali z nimi i z tłumaczem języka migowego. I tak przeszli przez całe pięcioletnie studia – 9 osób je ukończyło, 3 zdało maturę. Także to było pokazanie, że głuchy może ukończyć szkołę średnią, jeśli będzie mieć odpowiednie warunki.

Przez cały czas były dyskusje z Ministerstwem Edukacji, żeby uruchomić szkołę średnią. Nic z tego nie wychodziło. Dla nich, tamtych specjalistów w Ministerstwie Edukacji „Głuchy”, „Głupi” – z jednego rdzenia się wywodzi. Traktujemy go jak niepełnosprawnego intelektualnie i nic więcej się nie da zrobić jak ta nauka zawodu. Takie były poglądy wtedy i nic by z tego nie wyszło, gdyby nie właśnie ta udana próba we Wrocławiu.

Pierwsze szkoły dla niedosłyszących i głuchych

— I co potem? Trzy lata później Ministerstwo uruchomiło dwie szkoły średnie – w Wejherowie i w Warszawie na Łuckiej. W Wejherowie przyjmowano głównie niedosłyszących i tam szło to techniką oralną. Natomiast w Warszawie – w Warszawie była ciekawa historia, ponieważ tutaj zmienił się dyrektor. Ponieważ poprzedni nie mógł się dogadać z młodzieżą do tego stopnia, że chcieli powiesić dyrektora i kierownika warsztatów w sali gimnastycznej. Znana historia, 1971 rok. Rok właściwie po uruchomieniu… i 1972. Dwa lata po uruchomieniu tej szkoły tam na Łuckiej. Odwołali dyrektora. Przysłali nowego. Nie surdopedagoga – specjalistę od niedostosowanych społeczne. Uznano, że to niebezpieczna młodzież i wymaga mocnej ręki. Dyrektor bardzo szybko się zorientował, że się nie da bez języka migowego, nawet jeśli w Ministerstwie myślą inaczej. W 1973 roku skontaktował się ze mną i poprosił, czy nie mógłbym zrobić rocznego kursy dla nauczycieli języka migowego. Zgodziłem się. Zrobiłem oczywiście, jak najbardziej. W 1975 skończyli, rok później już uruchomiono liceum. Niektórzy nauczyciele sobie radzili – rzeczywiście. Ale 10 lat później, w 1983 powtórzyliśmy ten kurs. Dyrektor nazywał się Tadeusz Szymczak – zmarł ponad rok temu. Był już na emeryturze, miał prawie 90 lat – właśnie teraz by skończył 90 lat, gdyby żył. Otóż taki „niepokorny” spowodował, że to liceum w Warszawie zaczęło produkować absolwentów coraz lepszych. W 1990 roku wyprodukował takich absolwentów, że 5 dziewczyn poszło do studium nauczycielskiego. Miały tam opiekę tłumacza, owszem też, ale ukończyło to studium nauczycielskie. Już się wtedy kończyły pomału studia nauczycielskie, to było jedno z ostatnich, ale potem wszystkie pięć poszły na studia, w Siedlcach. Cztery ukończyły pedagogikę, jedna ukończyła matematykę – do dzisiaj pracuje na Łuckiej jako nauczycielka. Także tak się zaczęło, tak się zaczęło średnie wykształcenie. 

Ale dlaczego to wszystko szło coraz lepiej? Bo w 1985 roku język migowy wrócił do szkół. W prawdzie System – Ministerstwo powiedziało: „Żadnych języków migowych, takich o… tylko ten z mową. Mają mówić i mogą przy tym migać”. Dobrze, jak tak, to tak. Okazało się, że inaczej by nie poszło. To stał się etap przejściowy do tego, co jest dzisiaj. Do tego, że zaczynamy już od polskiego języka migowego – o to chodziło w sumie. Ale musiało się przez ten etap Systemu Językowo-Migowego jakoś przyprawić.

Streamer dla niesłyszących

— Wspominał Pan, Panie profesorze o tym, że jest Pan niedosłyszący, że używa Pan wspomagania słuchu i że technika goni i wspomaga coraz lepiej. Widzę na Pana piersi też urządzenie – mógłby Pan powiedzieć trochę o tym urządzeniu, co to jest i do czego służy?

— Sterownik mojej komunikacji ze światem. To się nazywasz streamer. Na moment będę mógł pokazać – albo nie, nawet nie na moment. Otóż tutaj są takie trzy guziki: jeden jest ze słuchawką telefoniczną, jeden jest z mikrofonem – o słuchaweczka się zaświeciła, jeden z mikrofonem, też się zaświecił, jeden z telewizorem. Powyłączamy teraz to. I teraz powiem o tym – tutaj są różne inne przyciski, dziurki. A to dlatego, że jest wielostronne zastosowanie.

Otóż to urządzenie łączy mnie z telefonem komórkowym, stacjonarnym – jakim sobie życzę, z mikrofonem bezprzewodowym i z telewizorem. Oczywiście do tego no niestety trzeba choć trochę słyszeć, choć trochę. Ale już jak ja wyjmę aparaty słuchowe, to jestem klasyczny głuchoniemy. To jest cisza, spokój – jak wyjmę. To naprawdę jest kompletny luz – bardzo lubię.

— Ma to swoje plusy.

Co to jest streamer dla głuchych? Opowiada prof. Bogdan Szczepankowski
Prof. Bogdan Szczepankowski

— Oczywiście jak najbardziej! Otóż to urządzenie pomaga mi funkcjonować, po prostu. Kiedy do mnie ktoś zadzwoni, czy ja do kogoś zadzwonię – bo rozmawiam przez telefon, ale nie ze wszystkimi – to rozmowa czasem jest trochę pod dyktando prowadzona, no z obcą osobą nie idzie, więc raczej ze znajomymi tylko. To jest tak, że, jak ktoś do mnie zadzwoni, to ja tu naciskam ten guzik, mówię: „Cześć”, bo tu jest mikrofon. I to jest wszystko przez tę antenę od cewki indukcyjnej, która jest w aparatach słuchowych, połączony. I ja to słyszę po prostu w aparatach, bez zakłóceń z zewnątrz, co ten ktoś mówi.

Z kolei połączenie z mikrofonem bezprzewodowym i z telewizorem, to jest na Bluetooth. Także tutaj pole elektromagnetyczne i indukcja, a stąd dalej przez Bluetooth. Bardzo dobre urządzenie. Oczywiście polecam wszystkim użytkownikom aparatów słuchowych. No i to cały czas się rozwija, cały czas to idzie do przodu. To jest już mój drugi streamer z kolei, lepszy od pierwszego, jak zwykle, oczywiście. Aparaty to już nie wiem, które? Bo przecież 60, 70 lat – to jest na pewno około 20 aparatów, tak sądzę. Ale nie policzyłem, a powinienem może. To tak wygląda.

— Ale są bardzo dyskretne i bardzo ładnie wyglądają.

— Dziękuję oczywiście. One mogą być w dowolnym kolorze, mało tego – dla pań robi się wkładki douszne, takie, które tu widać, które mają jakieś brylanciki na przykład, no powiedzmy cyrkonie, ale w każdym razie to efektownie wygląda.

Implant, aparat słuchowy czy język migowy?

— Ale nawiązując do tego wspomagania słuchu i edukacji – o czym Pan dużo mówił – pojawia się coraz częściej zjawisko takie, jak implanty, implanty ślimakowe. I kiedy spotykamy się z młodzieżą, z dziećmi niesłyszącymi w szkołach – praktycznie chyba od maleńkości – to bardzo często widać, że te dzieci są już zaimplantowane. I teraz: czy to jest dobra droga? Czy to, o czym rozmawiamy do tej pory – czy System Językowo-Migowy, czy Polski Język Migowy, czy może po prostu implant? Niech te dzieci słyszą. Czy one wtedy słyszą? I niech one po prostu funkcjonują w szkole masowej czy w szkole po prostu publicznej.

— Bardzo dobre pytanie. Głuchych ubywa z tego właśnie powodu. Znaczy nie tylko z tego, bo medycyna idzie ciągle do przodu, głuchych po chorobach jest mniej oczywiście. Implanty – implantów jest 5 rodzajów. Najbardziej popularne – najbardziej może nie popularne, tylko najbardziej spektakularne i takie, o których się najwięcej mówi – to są właśnie ślimakowe. Otóż są przypadki, że zastosowanie implantu ślimakowego nie daje efektu. Podobno jest tych przypadków coraz mniej. Opracowano teorię i przeprowadzono badania, z których wynika, że zaimplantowanie dziecka – które urodziło się głuche – w okresie pierwszych 24 miesięcy życia, kiedy mózg jest plastyczny i są tak zwane wolne neurony, które mogą zostać zagospodarowane do słuchania przez implant, może to dać efekt właściwie… no może nieporównywalny z normalnym słuchem, ale w każdym razie już nie głuchoniemota, już nie głuchota. 

Muszę tutaj zrobić pewną dygresję, na moment, i powiedzieć: Proszę Państwa, aparaty słuchowe – genialny wynalazek, bardzo pomaga – ale nie zastępuje normalnego słuchu. Tylko pomaga. Z człowieka głuchego czy bardzo źle słyszącego, robi człowieka mniej źle słyszącego, ale też źle słyszącego. Też może on funkcjonować w korzystnych warunkach akustycznych. Także nie mówmy: „Ma aparat, to będzie słyszał”. Nie! Ma aparat, to będzie miał trochę lepiej, ale jak – to różnie bywa.

„Proszę Państwa, aparaty słuchowe – genialny wynalazek, bardzo pomaga – ale nie zastępuje normalnego słuchu. Tylko pomaga. Z człowieka głuchego czy bardzo źle słyszącego, robi człowieka mniej źle słyszącego, ale też źle słyszącego. Też może on funkcjonować w korzystnych warunkach akustycznych. Także nie mówmy: „Ma aparat, to będzie słyszał”. Nie! Ma aparat, to będzie miał trochę lepiej, ale jak – to różnie bywa”.

prof. Bogdan Szczepankowski

Wracając do implantów: Otóż wczesne implantowanie może, rzeczywiście – to się potwierdza pomału, jeszcze pomału się potwierdza, dlatego że to wczesne implantowanie nie ma wielkich tradycji, i dopiero dzieci wcześniej implantowane jeszcze są dziećmi. Jeszcze nie można do końca powiedzieć, na ile im to pomogło. Ale efekty są lepsze niż przy wszczepianie implantów w późniejszym okresie. Jest jeszcze druga sytuacja, w przypadku osób dorosłych, tracących nagle słuch – dorosłych. Wczesne implantowanie – wczesne w tym sensie, że wkrótce po utracie słuchu – daje często bardzo dobre efekty.

Więc ja myślę, ponieważ implanty, tak jak aparaty słuchowe, są coraz lepsze, myślę, że to jest przyszłość, że liczba osób głuchych, naturalnie głuchych – ona będzie się zmniejszać. Będzie tych dzieci coraz mniej. My już to widzimy w edukacji. Widzimy w edukacji, bo nie ma dzieci głuchych do szkół – jest coraz mniej. W tej chwili, ponieważ istnieją szkoły dla głuchych przystosowane, istniejące, przewidziane na tyle i tyle dzieci, to się tam wciska dzieci niepełnosprawne intelektualnie – najczęściej z resztą, bo tych jest najwięcej i dla nich szkół brakuje – i mamy do czynienia z taką mieszanką, w klasie nawet już. To nie jest tak, że są osobne klasy. Tylko jest tak, że w klasie ośmioosobowej mamy dwoje dzieci głuchych, dwoje niedosłyszących, czworo upośledzonych umysłowo. I jak tu pracować?

Także efekt nauczania się zmniejsza automatycznie, bo nauczyciel musi pracować ze wszystkimi dziećmi. Teoria jest taka, że się dopasowuje nauczanie do najsłabszych uczniów. No a tu akurat, najsłabsi siebie nie przeskoczą – ci niepełnosprawni intelektualnie. Także głusi, czy niedosłyszący, mogą mieć ograniczone możliwości przez to właśnie.

Skip to content